Ze względu na Dzień Wszystkich Świętych chcę zaproponować wam artykuł Szymona Hołowni. Przeczytajcie.
"Nie trzeba obchodzić Halooween, by paść ofiarą magicznego, pogańskiego myślenia- patrz urządzane przez nas w tych dniach funeralne Grand Prix, przymus obskoczenia jak najszybciej jak największej liczby grobów w jak najkrótszym czasie. W ubiegłym roku 41 Polaków tego wyścigu nie przeżyło. Dziś to im trzeba zapalić świeczkę.
Hodowcy dyń mają właśnie skromne żniwa. Warzywo, które w polskich warunkach kończyło zwykle żywot w słoikach, dziś bywa przerabiane na strasząca zębami i okrutnym wejrzeniem latarankę. A to w celu uczczenia Halloween, święta, o którym mówią wszyscy, ale które w Polsce- wbrew obawom Kościoła- nie za bardzo się przyjęło.
Rozszerzając jednak perpektywę na USA, gdzie każdego roku okołohalloweenowy biznes generuje obroty na poziomie pięciu miliardów dolarów, warto zapytać, o co może chodzić ludziom, którzy z taką determinacją przebierają się za kościotrupy, wampiry i diabły (w internecie można też znaleźć "kostium szkielecik dla psa yorka" za jedyne 19 złotych polskich). Narzucająca się odpowiedź jest prosta- każdy z nas, z pieskiem yorkiem włącznie kiedyś w szkielecik się zamieni, chcemy więc odreagować toczący nas lęk przed przemijaniem, udając, że śmierć to kostiumik, który w każdej chwili możemy włożyć lub zdjąć. Sobie lub bliskim, choćby pieskom yorkom.
Odpowiedź druga- o której prawdziwość bój toczą od lat katoliccy demonolodzy ze specjalistami kultów pogańskich- brzmi: Halloweem to promocja satanizmu, okultyzmu i bałwochwalstwa, toksyczny lep na współczesnych, którzy w sferze duchowości zachowują się jak pijane dzieci we mgle, chwytają wszystko, co ma w sobie jakikolwiek pozór głębi. To prostytuowanie transcendencji, przez które duchowości nie postrzega się już jako domu, który trzeba poznać, urzązić, mieszkać w nim, remotować. Dziś traktuje sie ją niczym dom publiczny, gdzie po trudach życia można wpaść na (płatną) chwilę zapomnienia, z wybranym dowolnie w zależności od nastroju towarzystwem.
Z taką diagnozą- zgoda. Kłopot zaczyna się wtedy, gdy katoliccy specjaliści od okultyzmu próbują zakotwiczyć swój sąd w rzekomych faktach historycznych, opowiadając bajki o celltyckim bogu śmierci Samhain i ofiarach, jakie tej nocy przodkowie wynalazców piwa Guinness składali krążącym po wsiach druidom. Tyle, że druidzi rzadko składali ofiary z ludzi. Samhain zaś to nie nazwa bóstwa, tylko święta zakończenia roku, podczas którego Celtowie dumali nad tym, czego uczyła ich przyroda- że to, co urodziło się na wiosnę i owocowało latem, zimą obumiera, by za chwilę znów powrócić do życia. Byli przekonani, że tego dnia ci, którzy odeszli, przychodzą, by podzielić się swoim szczęściem i bólem. Nie byli rzecz jasna tak głupi, żeby specjalnie wywoływać duchy, wystawiali więc przed domami lampy (by oświetlić im drogę), coś do jedzenia, ryglowali drzwi i grzecznie szli spać.
Wszystkie zaś historie z przebieraniem się za duchy, szkielety, kolejne wersje legend o Jacku O'Lanternie, który paktował z diabłem, a później włóczył się po świecie z latarenką, to wymysły współczesnej pop-kultury. Od XIX wieku, gdy irlandzcy emigraci zawieźli swoje zwyczaje do Stanów, zrobiła ona z Halloween worek, do którego domorosły okultysta może dorzucić dowolnie głupią ideę. Kiedy spojrzy się na prawdziwe korzenie tego święta, kiedy poczyta się o innym irlandzkim obrzędzie Wake, kiedy zerknie się na wciąź urządzane czasem na wschód od Bugu dziady, na regularne imprezy odbywające się na cmentarzach w Meksyku czy Włoszech, można mieć wątpliwości co do formy, trudno jednak stawiać zarzuty intencjom praktykujących je ludzi. Oni po prostu chcą wierzyć, że zmarli ich nie opuścili, że gdy sami umrą, też ktoś o nich bęzie pamiętał.
Chrześcijaństwo uporządkowało te pierwotne intuicje, świat groźny i totalnie nieprzewidywalny poddało regułom międzyosobowych relacji (ludzi między sobą i Boga z ludźmi). Tu też jednak błyskawicznie pojawiły się fetysze (pokazując, że nie trzeba obchodzić Halloween, by paść ofiarą magicznego, pogańskiego myślenia)- patrz urządzane przez nas w tych dniach funerlane Grand Prix, przymus obskoczenia jak największej liczby grobów w jak najkrótszym czasie (w ubiegłym roku 41 Polaków tego wyścigu nie przeżyło, dziś to im trzeba zapalić świeczkę) albo okolicznościowe promocje (znicze i zestawy "Błyskawicznie czysty nagrobek" stoją w sklepach od z górą miesiąca).
Nagrobki zalśnią jak nowe, ale jak oczyścić nasze wspomnienia o zmarłych? Proponuję eksperyment. Każdy- wierzy czy nie- powinien wpaść w tych dniach do kościoła, by usłyszeć wypominki, długie listy imion, nazwisk zmarłych. Uświadomić sobie, że z pewnością jeszcze w tym stuleciu ktoś wyczyta nasze. Przyjąć perspektywę zmarłych, dziadka, ojca, kumpla- czego oczekiwalibyśmy wtedy od najbliższych? Że ryzykując życie, będą gonić, by zaliczyć wszystkie groby? Że pobiegną wokół domu z dynią na głowie, przebrani za trupa? Że zaścielą grób obrusem i schleją się do nieprzytomności?
Ja chciałbym, by ktoś po prostu wspomniał o mnie ludziom i - jeśli wierzy - Bogu. Zaświadczył, że może to życie nie było tak całkiem bez sensu. Podzielił się jedną dobrą myślą, za to częściej niż tylko w dwa dni na początku każdego listopada."