sobota, 24 listopada 2012

Blue Balliet, W pogoni za Vermeerem

   Przeczytałam tę książkę dwukrotnie. Pierwszy raz sięgnęłam po nią, gdy miałam jedenaście czy dwanaście lat. Dużo ilustracji, niewielka objętość... i myślałam, że tekst nie będzie zbytnio skomplikowany, a tu misterna tajemnica, wielowątkowa fabuła, niedomówienia, ciągłe intrygi. Naprawdę trudno było mi się połapać.
   Głównymi bohaterami jest para dwunastolatków: Petra i Calder, którzy zainspirowani słowami swojej nauczycielki, Isabel Hussey, postanawiają rozwikłać zagadkę twórczości Jahannesa Vermeera. Utwór zawiera wiele ciekawych opisów dzieł i ich głęboką analizę, można poznać masę interesujących ciekawostek z życia malarza.
   Ta książka jest dla osób lubiących historię, to na pewno. Ale myślę, że zainteresuje także fanów przygody, akcji, kryminalistyki, bo mrożących krew w żyłach episodów naprawdę nie brakuje:-)




sobota, 17 listopada 2012

David Nicholls, One day

   Emma i Dex spotykają się w dzień zakończenia szkoły. Balansują między przyjaźnią i miłością, ale ostatecznie, w wyniku niesprzyjającego przypadku, do niczego między nimi nie dochodzi. Składają sobie jedynie przysięgę, że tego dnia, 15 lipca, będą spotykać się każdego roku.
   I tak właśnie robią. W każdym roku spędzają ze sobą dzień, a potem każdy odchodzi do własnego życia. Ona jest zakompleksioną idealistką, którą łatwo okłamać i zranić. Ma talent- pisze powieści, ale nie wierzy w siebie, dlatego przez długie lata pracuje w meksykańskiej restauracji przez nikogo niezauważona. Wiąże się z mężczyzną, którego nie kocha. Staje się coraz bardziej zgorzkniała. Dexterowi natomiast świetnie się powodzi, jest prezenterem telewizyjnym, znanym, sławnym, przystojnym, bogatym. Ma wszystko, życie go rozpieszcza, nie potrafi jedynie zrozumieć. Tego, co naprawdę się liczy.
   Oboje przeżyją oddzielnie wiele lat, będzie między nimi wiele nieporozumień, ale Dexter dojrzeje do związku z Emmą, a ona uświadomi sobie, że tylko ta miłość nadaje jej życiu prawdziwego sensu. W pewnym momencie, po wielu doświadczeniach, zrozumieją, że są dla siebie stworzeni, kochają się jeszcze mocniej niż na początku. Los nagrodzi ich kilkoma latami szczęścia.
   Po raz pierwszy czuję sie naprawdę spełniona, Dex. Dajesz mi wszystko czego potrzebuję. Kocham cię, niczego innego nie byłam tak bardzo pewna. Tylko nie rań mnie, nie krzywdź nigdy więcej, bo tego nie przeżyję. Jestem cała twoja. Na zawsze.


Ale wieczność trwa krócej niż się oboje spodziewali.



   Dexter: But we will see each other again.
Emma: I know we will. 
 

niedziela, 11 listopada 2012

Lauren Oliver, Siedem razy dziś

To bardzo wzruszająca powieść, choć płacze się dopiero na końcu, bo początek jest zupełnie zwyczajny.
   Samantha Kingston- dziewczyna, która ma wszystko- rozpoczyna kolejny dzień, 12 lutego. Planuje spotkać się z przyjaciółkami, parę razy pocałować swojego chłopaka i pójść do centrum. Nie jest grzeczną dziewczynką, myśli, że to co posiada ewidentnie się jej należy. Po prostu ma do tego prawo i już. Do popularności w szkole, do urody i figury, do najprzystojniejszego chłopaka, samochodu, najlepszych ciuchów.
   Początkowo nie dostrzega nawet, że to wszystko traci, a kiedy wreszcie się zorientuje, będzie za późno nawet by uratować własne życie, ale może uda się uratować życie kogoś innego?


Kiedy Sam 7 razy przeżywa ten sam dzień, 12 lutego, uświadamia sobie, że jej dotychczasowe życie nie było wcale takie wartościowe, zbyt dużo błędów popełniła, związała się z niewłaściwymi osobami. I broni się najpierw ze wszystkich sił, żeby nie umrzeć, potem rezygnuje i pragnie tylko śmierci. Ale żadna z jej próśb nie zostaje spełniona. Samantha pierwszy raz nie dostaje od losu tego, czego sobie życzy.


Główna bohaterka budzi się wciąż tego samego ranka, czas nie płynie, tylko ciągle stoi w miejscu. I Samantha zaczyna rozumieć, że musi umrzeć, ale jeszcze nie teraz. Śmierć nie będzie karą tylko nagrodą. Na razie nie zasłużyła swoim życiem nawet na nią. Więc dziewczyna zaczyna patrzeć i analizować, logicznie myśleć i zmieniać. Tylko nie ma doświadczenia, bo dotychczas tylko przyjmowała, niczego nie dawała. Ciężko jest zmienić tak wiele w siedem dni.


I kiedy Sam otwiera się na rzeczy i osoby, których dotychczas nie dopuszczała do swego serca, okazuje się, że czeka na nią niepozorny chłopak, który potrafi kochać zupełnie bezinteresownie i całkiem bez pamięci, że przyjaciółka sprzed lat potrzebuje pomocy. Nagle, w obliczu śmierci, życie Samanthy nabiera sensu.


Ale pewnych faktów nie da się wymazać ze swojego życia. Gdy Samantha wreszcie jest gotowa, by wrócić, musi odejść, na zawsze. I chociaż to ostatnia rzecz, jakiej pragnie, robi to z własnej woli, bo ma obowiązek kogoś uratować. Zawalczyć o miłość i przyjaźń, udowodnić sobie, że jest coś warta, że zasługiwała nie na to, co dostała w ciągu całego swojego życia, tylko na to, czym ją obdarowano w ciągu tych siedmiu ostatnich dni.


W chwili śmierci można sobie uświadomić wiele ważnych spraw. Nasze życie jest jak podmuch wiatru, tylko trzeba zadbać o to, żeby nikt się od tego wiatru nie przeziębił, a raczej w końcu odetchnął z ulgą.


   I co dalej? Nic.
Nie trzeba łez.
   Przecież już umarłam.
Potrzebny jest raczej uśmiech.
   Bo ktoś jednak żyje.
Zamiast mnie.
   Dzięki mnie.


sobota, 3 listopada 2012

Szymon Hołownia, Dzień dyni

Ze względu na Dzień Wszystkich Świętych chcę zaproponować wam artykuł Szymona Hołowni. Przeczytajcie.

   "Nie trzeba obchodzić Halooween, by paść ofiarą magicznego, pogańskiego myślenia- patrz urządzane przez nas w tych dniach funeralne Grand Prix, przymus obskoczenia jak najszybciej jak największej liczby grobów w jak najkrótszym czasie. W ubiegłym roku 41 Polaków tego wyścigu nie przeżyło. Dziś to im trzeba zapalić świeczkę.
   Hodowcy dyń mają właśnie skromne żniwa. Warzywo, które w polskich warunkach kończyło zwykle żywot w słoikach, dziś bywa przerabiane na strasząca zębami i okrutnym wejrzeniem latarankę. A to w celu uczczenia Halloween, święta, o którym mówią wszyscy, ale które w Polsce- wbrew obawom Kościoła- nie za bardzo się przyjęło.
   Rozszerzając jednak perpektywę na USA, gdzie każdego roku okołohalloweenowy biznes generuje obroty na poziomie pięciu miliardów dolarów, warto zapytać, o co może chodzić ludziom, którzy z taką determinacją przebierają się za kościotrupy, wampiry i diabły (w internecie można też znaleźć "kostium szkielecik dla psa yorka" za jedyne 19 złotych polskich). Narzucająca się odpowiedź jest prosta- każdy z nas, z pieskiem yorkiem włącznie kiedyś w szkielecik się zamieni, chcemy więc odreagować toczący nas lęk przed przemijaniem, udając, że śmierć to kostiumik, który w każdej chwili możemy włożyć lub zdjąć. Sobie lub bliskim, choćby pieskom yorkom.
   Odpowiedź druga- o której prawdziwość bój toczą od lat katoliccy demonolodzy ze specjalistami kultów pogańskich- brzmi: Halloweem to promocja satanizmu, okultyzmu i bałwochwalstwa, toksyczny lep na współczesnych, którzy w sferze duchowości zachowują się jak pijane dzieci we mgle, chwytają wszystko, co ma w sobie jakikolwiek pozór głębi. To prostytuowanie transcendencji, przez które duchowości nie postrzega się już jako domu, który trzeba poznać, urzązić, mieszkać w nim, remotować. Dziś traktuje sie ją niczym dom publiczny, gdzie po trudach życia można wpaść na (płatną) chwilę zapomnienia, z wybranym dowolnie w zależności od nastroju towarzystwem.
   Z taką diagnozą- zgoda. Kłopot zaczyna się wtedy, gdy katoliccy specjaliści od okultyzmu próbują zakotwiczyć swój sąd w rzekomych faktach historycznych, opowiadając bajki o celltyckim bogu śmierci Samhain i ofiarach, jakie tej nocy przodkowie wynalazców piwa Guinness składali krążącym po wsiach druidom. Tyle, że druidzi rzadko składali ofiary z ludzi. Samhain zaś to nie nazwa bóstwa, tylko święta zakończenia roku, podczas którego Celtowie dumali nad tym, czego uczyła ich przyroda- że to, co urodziło się na wiosnę i owocowało latem, zimą obumiera, by za chwilę znów powrócić do życia. Byli przekonani, że tego dnia ci, którzy odeszli, przychodzą, by podzielić się swoim szczęściem i bólem. Nie byli rzecz jasna tak głupi, żeby specjalnie wywoływać duchy, wystawiali więc przed domami lampy (by oświetlić im drogę), coś do jedzenia, ryglowali drzwi i grzecznie szli spać.
   Wszystkie zaś historie z przebieraniem się za duchy, szkielety, kolejne wersje legend o Jacku O'Lanternie, który paktował z diabłem, a później włóczył się po świecie z latarenką, to wymysły współczesnej pop-kultury. Od XIX wieku, gdy irlandzcy emigraci zawieźli swoje zwyczaje do Stanów, zrobiła ona z Halloween worek, do którego domorosły okultysta może dorzucić dowolnie głupią ideę. Kiedy spojrzy się na prawdziwe korzenie tego święta, kiedy poczyta się o innym irlandzkim obrzędzie Wake, kiedy zerknie się na wciąź urządzane czasem na wschód od Bugu dziady, na regularne imprezy odbywające się na cmentarzach w Meksyku czy Włoszech, można mieć wątpliwości co do formy, trudno jednak stawiać zarzuty intencjom praktykujących je ludzi. Oni po prostu chcą wierzyć, że zmarli ich nie opuścili, że gdy sami umrą, też ktoś o nich bęzie pamiętał.
   Chrześcijaństwo uporządkowało te pierwotne intuicje, świat groźny i totalnie nieprzewidywalny poddało regułom międzyosobowych relacji (ludzi między sobą i Boga z ludźmi). Tu też jednak błyskawicznie pojawiły się fetysze (pokazując, że nie trzeba obchodzić Halloween, by paść ofiarą magicznego, pogańskiego myślenia)- patrz urządzane przez nas w tych dniach funerlane Grand Prix, przymus obskoczenia jak największej liczby grobów w jak najkrótszym czasie (w ubiegłym roku 41 Polaków tego wyścigu nie przeżyło, dziś to im trzeba zapalić świeczkę) albo okolicznościowe promocje (znicze i zestawy "Błyskawicznie czysty nagrobek" stoją w sklepach od z górą miesiąca).
   Nagrobki zalśnią jak nowe, ale jak oczyścić nasze wspomnienia o zmarłych? Proponuję eksperyment. Każdy- wierzy czy nie- powinien wpaść w tych dniach do kościoła, by usłyszeć wypominki, długie listy imion, nazwisk zmarłych. Uświadomić sobie, że z pewnością jeszcze w tym stuleciu ktoś wyczyta nasze. Przyjąć perspektywę zmarłych, dziadka, ojca, kumpla- czego oczekiwalibyśmy wtedy od najbliższych? Że ryzykując życie, będą gonić, by zaliczyć wszystkie groby? Że pobiegną wokół domu z dynią na głowie, przebrani za trupa? Że zaścielą grób obrusem i schleją się do nieprzytomności?
   Ja chciałbym, by ktoś po prostu wspomniał o mnie ludziom i - jeśli wierzy - Bogu. Zaświadczył, że może to życie nie było tak całkiem bez sensu. Podzielił się jedną dobrą myślą, za to częściej niż tylko w dwa dni na początku każdego listopada."